Niestabilne formy zatrudnienia i brak urlopów na prowincji, przepracowanie i brak work-life balance w wielkich miastach. 30-letnie kredyty, potrzeba wybudowania kilku milionów nowych mieszkań i absurdalna forma opodatkowania. Z taką rzeczywistością gospodarczą muszą mierzyć się dzisiejsi 30-latkowie. Z Jakubem Sawulskim, autorem książki Pokolenie 89. Młodzi o polskiej transformacji, rozmawia Bartosz Brzyski.
Pokolenie 89 to książka o młodej części naszego społeczeństwa. Jaki obraz 30-latków wyłania się z liczb i wykresów?
Po pierwsze, trzeba jasno stwierdzić, że nie ma czegoś takiego jak polski rynek pracy. Funkcjonujemy w dwóch równoległych rzeczywistościach. Pierwszy świat stanowi społeczeństwo żyjące na prowincji – na wsi i w Polsce powiatowej. Życie ekonomiczne kręci się tam zazwyczaj w logice małych firm. Drugi świat to osoby pracujące w dużych miastach, a więc najczęściej także w dużych przedsiębiorstwach czy korporacjach. To zupełnie różne rzeczywistości, a co za tym idzie – inne problemy. Umowy śmieciowe i umowy na czas określony występują prawdopodobnie częściej na prowincji. Podręcznikowej stabilności zatrudnienia właściwie tu nie ma. Bardzo powszechnym zjawiskiem jest sytuacja, w której ktoś ma umowę na kwotę wynagrodzenia oscylującego w okolicach płacy minimalnej, a resztę pensji otrzymuje drogą nieoficjalną. Na prowincji problemy dotyczą albo łamania, albo naginania prawa pracy. Nadal więc, po 30 latach od upadku komunizmu, nie obowiązują podstawowe standardy cywilizacyjne, takie jak stabilne zatrudnienie, przestrzeganie kodeksu pracy, płatne nadgodziny, pełna kwota wynagrodzenia zawarta w umowie, przestrzeganie urlopów. W większym miastach te problemy są znacznie mniejsze. To nie znaczy, że rynek pracy w Warszawie czy Krakowie stwarza idealne warunki dla pracownika. Okazuje się, że stabilne wynagrodzenie, dodatkowe benefity i płatne nadgodziny to nie wszystko. Brak tzw. work-life balance oraz satysfakcji z wykonywanej pracy coraz częściej dopadają dzisiejszych 30-latków mieszkających w największych polskich miastach.
Czy rolą państwa jest zacieranie tych różnic?
By odpowiedzieć na to pytanie, zacznę od tego, jak powstała książka. Przeprowadziłem około 30 długich rozmów z osobami z naszego pokolenia, a więc rówieśników transformacji. Odniosłem wrażenie, że te dwie grupy nie wiedzą o swoim istnieniu. Pracownicy korporacji uważają, że największym problemem polskiego rynku pracy jest właśnie trudność utrzymania work-life balance, a ci pracujący w małych firmach myślą, że wszędzie rynek pracy wygląda jak u nich – część pensji wędruje pod stołem, a często wyłącznie od woli pracodawcy zależy los pracownika. I to jest jedno z bardziej fascynujących spostrzeżeń.
Państwo powinno walczyć przede wszystkim z patologiami rynku pracy. W Polsce mamy bardzo duży odsetek pracujących na umowę terminową i prawie największy w UE odsetek osób (ostatnio wyprzedziła nas Hiszpania), które pracują w ramach niestabilnych form zatrudnienia – czyli takich, gdzie umowa jest określona na jakiś czas, zazwyczaj to umowa cywilno-prawna (zlecenie, o dzieło) albo umowa o pracę, ale na czas określony. Państwo nie robi absolutnie nic, aby przeciwdziałać temu zjawisku. Wręcz przeciwnie – zachęca przedsiębiorców do prowadzenia tego typu działań.
Kolejnym problem jest pensja wypłacana pod stołem. Choć nie wiemy dokładnie, o jakiej skali mówimy, to z dużym prawdopodobieństwem możemy przypuszczać, że jest to zjawisko powszechne wśród małych firm. Pojawia się pierwsze pytanie: Co w tym złego, że wypłaca się ludziom część pieniędzy w kopercie? Otóż, jeżeli ta osoba zachoruje i chce pójść na zwolnienie chorobowe, zasiłek będzie wypłacany tylko od kwoty na oficjalnej umowie, więc taki pracownik będzie bardziej skłonny do tego, by unikać zwolnienia. Ubiegając się o kredyt, bank będzie brał pod uwagę jedynie kwotę z oficjalnej umowy. Jeśli kobieta zechce pójść na zwolnienie macierzyńskie, zasiłek również wypłacany będzie od kwoty podanej na oficjalnej umowie. Państwowa Inspekcja Pracy, która powinna walczyć „z kopertami”, kompletnie się tym nie zajmuje. Jest to jedna z najgorzej działających instytucji w Polsce. Przedsiębiorcy w ogóle się jej nie boją. Po pierwsze, dlatego że szansa na kontrolę PIP-u jest marginalna, po drugie, nawet jeśli jakimś cudem dojdzie do skutku, to maksymalna wysokość mandatu, jaki PIP może wyznaczyć, wynosi 2 tys. zł. w przypadku recydywy 5 tys. zł. Z punkty widzenia przedsiębiorcy są to kwoty śmieszne, gdyż on w ciągu jednego miesiąca na łamaniu kodeksu pracy oszczędza więcej, niż wynosi mandat.
Skąd to zjawisko się bierze? Czy faktycznie przedsiębiorcy są tak bardzo obciążeni, że de facto nie mogą normalnie zatrudniać ludzi? Czy to tylko mit, a złe warunki zatrudnienia są po prostu rodzajem optymalizacji finansowej?
Stworzyliśmy w Polsce mit ciemiężonego polskiego małego przedsiębiorcy, który nie jest prawdziwy. Opodatkowanie przedsiębiorców w Polsce jest stosunkowo niskie. I jeżeli szukalibyśmy raju podatkowego nad Wisłą, to byłaby to właśnie drobna przedsiębiorczość. Jednak dlaczego, zatrudniając pracowników, właściciele decydują się na wypłacanie część pensji pod stołem? Tutaj rzeczywiście podatki mają kluczowe znaczenie, ponieważ tego rodzaju firmy zatrudniają najczęściej pracowników o niskich kwalifikacjach i niskich wynagrodzeniach. Generalnie małe firmy płacą mniej niż te duże. Opodatkowanie pracy w Polsce jest horrendalnie wysokie. Od płacy minimalnej w Polsce płaci się 40% podatków i składek. Na rękę pracownik z płacy minimalnej otrzymuje ok. 1600-1700 zł, a koszt pracodawcy z tytułu zatrudnienia tego pracownika to jakieś 2700 zł. To horrendalnie wysokie oprocentowanie na tle innych państw. Na 36 państw OECD zajmujemy 3 miejsce pod względem wysokości opodatkowania płacy minimalnej. I to jest główna przyczyna tego, że przedsiębiorcy robią wszystko, by tych podatków nie płacić. Funkcjonujemy w obrębie bardzo dziwnego systemu podatkowego. Jego nienormalność polega na tym, że osoby o niskich wynagrodzeniach są bardzo wysoko opodatkowane, zaś osoby o średnich i wysokich – stosunkowo nisko. Jest dokładnie na odwrót niż w większości rozwiniętych krajów. Polskie państwo więcej zabiera biednym niż bogatym i to jest aberracja.
Jak na to wszystko nakłada się 500+? Głosy są podzielone: jedni uważają, że to świadczenie pozytywnie wpłynęło na demografię, drudzy zaś, że beneficjenci zarabiający najniższą krajową zdezaktywizowali się na rynku. Praca przestała podnosić jakość ich życia. Kto ma rację?
Wpływ 500+ na demografię nie został jeszcze dostatecznie dobrze zbadany. Przede wszystkim nie dajmy się zwieźć – liczba urodzeń zawsze zależy od ilości kobiet w wieku rozrodczym. I liczba urodzeń w Polsce będzie spadała właśnie dlatego, że będzie coraz mniej kobiet w wieku rozrodczym. Taką mamy demografię i naprawdę niewiele można z tym zrobić. Nie znamy alternatywnego scenariusza – nie wiemy, w jakim tempie spadałaby liczba urodzeń, gdyby nie było programu 500+. To da się zbadać, gdyby np. ministerstwo chciało ogłosić duży grant. Znamy natomiast wpływ na rynek pracy, gdyż został on już dobrze zbadany przez Instytut Badań Strukturalnych. Wiemy, że około 100 tys. kobiet nie weszło na rynek pracy z powodu 500+. I teraz pytanie: Czy 100 tys. kobiet to dużo czy mało? Bardzo trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zwolennik 500+ będzie sądził prawdopodobnie, że mało, przeciwnik, że bardzo dużo.
Czy wiemy, dlaczego właśnie kobiety się dezaktywizują?
500+, zasiłek mieszkaniowy i zasiłek rodzinny to razem około 1000 zł. Przy niskich zarobkach kobiety wolą pozostać w domu i opiekować się dziećmi. To naturalne zwłaszcza wówczas, gdy alternatywą jest płaca minimalna. Jeśli dodamy do tego fatalną opiekę żłobkową i przedszkolną, decyzja o pozostaniu w domu jest w pełni racjonalna.
Wróćmy do tematu małych firm. Czy są w ogóle potrzebne polskiej gospodarce, czy może jednak wszyscy powinniśmy pracować w dużych korporacjach?
W Polsce dopiero teraz mówi się o tzw. „Januszach biznesu”. Jeszcze do niedawna w pełni obowiązywał mit, że sercem polskiej gospodarki są małe przedsiębiorstwa. To oczywista bzdura. Siłą napędową gospodarki mogą być firmy szybkorosnące. Te, które są małe, ale za rok lub dwa będą średnie, a za trzy, pięć lat – duże. Jednak w Polsce mamy mnóstwo firm, które są małe i będą małe. Jak pokazują badania, bardzo wielu polskich przedsiębiorców nie ma dużych ambicji rozwojowych. Po prostu zarządzają jedno-, dwu-, trzy-, dziesięcioosobową firmą i jest im z tym dobrze. Z punktu widzenia indywidualnego to często wybór racjonalny. Jeśli jednak przyjmiemy optykę ogólnopaństwową, możemy stwierdzić, że gospodarka na tym cierpi. W małych firmach warunki zatrudnienia są gorsze, mniej inwestuje się w pracowników (szkolenia, kursy), gorzej się płaci. Liczba firm w przeliczeniu na liczbę mieszkańców w Polsce jest wyższa niż w Niemczech. Niestety przeważają mikroprzedsiębiorstwa, których jest po prostu zbyt dużo. Myślę, że to przyzwyczajenie, które młode pokolenie odziedziczyło po logice prowadzenia biznesu w pierwszych latach po transformacji.
Chyba nie tylko dlatego. Skala mikrobiznesu jest zaburzona przez obecny trend wypychania wszystkich na tzw. umowę b2b.
To również duży problem. Cytuję w książce badania, które pokazują, że jeżeli spytamy polskich przedsiębiorców, co jest barierą rozwoju ich firmy, to odpowiadają najczęściej, że „pracownicy chcą za dużo zarabiać”, „płacą zbyt dużo podatków”, „Urząd Skarbowy jest zbyt dociekliwy” itd. Jeżeli popatrzymy na rzeczywiste dane, to opodatkowanie przedsiębiorstw w Polsce nie jest wysokie. Koszty pracy są przecież dużo niższe niż w krajach Europy Zachodniej. Z tą opresyjnością Urzędów Skarbowych rzeczywiście mogłoby być lepiej. Może nie chodzi nawet o samą opresyjność, ale o kwestie skomplikowania przepisów podatkowych. To jakaś przeszkoda. Z badań wynika jednak, że przedsiębiorcy tworzą wymówki, a rzeczywistą barierą rozwoju jest po prostu niechęć do podejmowania nowych wyzwań i ryzyka.
Jeśli firmy były zakładane w latach 90., nie mają kompetencji, by wejść na rynek zagraniczny. Wymaga to często przekroczenia pewnych barier i zgromadzenia nowych zasobów. Założyciel firmy, dziś dobiegający często do siedemdziesiątki, nie ma komu przekazać biznesu. Analogiczny problem odnajdujemy w sektorze start-upów. Do pewnego stopnia rozwijamy nasz pomysł, ale szybko pojawia się okazja sprzedaży. Młodzi ludzie nie potrafią oprzeć się perspektywie łatwego skonsumowania pierwszego sukcesu. Od razu jednak muszę zaznaczyć, że start-upy to marginalny segment polskiego rynku – istnieją tylko w dużych miastach i to jeszcze nie wszystkich. Dominującą część rynku stanowią firmy rodzinne. Jednak według międzynarodowych badań jakości zarządzania tego rodzaju przedsiębiorstwa charakteryzują się najgorszą organizacją. Firmy te wypadają blado, nawet na tle spółek skarbu państwa.
Kondycja gospodarki zależy w dużej mierze od klasy średniej. Twoje diagnozy wydają się niezwykle krytyczne wobec tej grupy.
Najpierw musimy zacząć od zdefiniowania tego, czym w ogóle ta średnia klasa jest. Obowiązuje dziś mit, że to po prostu średnio zarabiający Polacy. To nieprawda. W definicji stosowanej na świecie osoba należąca do klasy średniej jest odpowiednio majętna. Czasem mówi się nawet o grupie 20% lub 10% najlepiej zarabiających osób w państwie.
To definicje, które pasują do rozwiniętych państw zachodnich. Kluczem jest możliwość wielopokoleniowego gromadzenia kapitału, co w Polsce nadal jest wyjątkową sytuacją.
Ilość zgromadzonego majątku również definiuje tę grupę. Polską klasę średnią tworzą przede wszystkim przedsiębiorcy. Czy jakakolwiek zmiana systemu podatkowego jest w ich interesie? Nie. Dlatego, że są około dwukrotnie niżej opodatkowani niż osoby zatrudnione za płacę minimalną.
W Polsce jest 1,5 mln przedsiębiorców. Załóżmy, że to 90% klasy średniej. Na wybory chodzi jednak 28 mln ludzi. Nie przesadzasz z tym wpływem?
Nie sądzę. Na tle innych krajów ogólny poziom opodatkowania w Polsce jest umiarkowany i sięga w sumie 40% – tyle państwo zagarnia dla siebie i oddaje w formie emerytur, ochrony zdrowia, edukacji itd. To niewiele poniżej średniego poziomu Unii Europejskiej. Ale gdy spojrzymy, kto konkretnie płaci podatki, to okazuje się, że osoby o niskich dochodach są wyżej opodatkowane niż osoby o tych wysokich. Właśnie w tym tkwi problem i cały absurd tej sytuacji. Jesteśmy wyjątkiem na tle innych państw. Dlaczego, żyjąc w demokratycznym kraju, nie zmienimy przepisów, które uderzają w większość społeczeństwa? Dlatego, że jakakolwiek perspektywa zmiany systemu spotyka się z reakcją przedsiębiorców bijących na alarm. Od razu wysuwa się argumenty, że reformując system podatkowy, działamy na szkodę polskiej gospodarki. Propozycje zmian pojawiają się co kilka lat. Na początku rządków PiS-u pojawiła się propozycja jednolitego podatku, która właśnie miała na celu zmianę tego systemu na liniowy lub nawet progresywny. Dlaczego ta koncepcja upadła? Właśnie przez podniesione larum ze strony przedsiębiorców, że to zniszczy polską gospodarkę. Okazało się, że jest to politycznie nieopłacalne.
Ale test przedsiębiorcy był w zamierzeniu próbą walki z tymi przedsiębiorcami, którzy tak naprawdę pracują na etat.
Więc dlaczego test przedsiębiorcy upadł? Weryfikacja tego typu jest stosowana w innych państwach. W Polsce nie przeszedł właśnie przez głosy sprzeciwu.
Barman, który zarabia 2 lub 3 tys. na rękę, płaci 40%, informatyk płaci 20%. Dlaczego uważam, że drugiemu należy podnieść podatki, a nie obniżyć ierwszemu? Dlatego, że w państwie, które wypłaca emeryturę ponad 9 milionom swoich obywateli, które zapewnia darmową edukację od przedszkola do ukończenia studiów wyższych oraz bezpłatną ochroną zdrowia nie da się mieć podatków na poziomie 20%.
Czy informatycy nie przeniosą się na kontrakty zagraniczne?
Nie. To kolejny mit. Poza tym podatki trzeba płacić w państwie, w którym osiąga się dochód. Niezależnie więc, czy firma zostanie zarejestrowana w kraju czy zagranicą, to i tak (przy zachowaniu efektywnej administracji skarbowej) podatki płaci się u źródła, w miejscu osiągania dochodu. Można mieć zarejestrowaną firmę w Czechach, ale podatki i tak płacić w Polsce.
W książce piszesz również o mieszkalnictwie jako kolejnym problemie dzisiejszych 30-latków. Państwo rezygnuje dziś ze świadczenia całego katalogu usług: ściąga podatki, a następnie, zapewniając świadczenia, zachęca do korzystania z prywatnej opieki lekarskiej, prywatnego przedszkola itd. Analogicznie wygląda sytuacja z mieszkalnictwem – państwo daje gotówkę lub dopłaca do kredytów hipotecznych. To normalne?
Nic tutaj nie jest normalne. Choć przyznam, że mieszkania to temat, którego wagi nie czułem, zaczynając pisać tę książkę. Jednak w trakcie przeprowadzania wywiadów z ludźmi naszego pokolenia okazało się, że prawie każdy ma z tym problem, więc temat stał się dla mnie kluczowy. Podstawowym problemem rynku mieszkaniowego w Polsce jest zbyt mała ilość mieszkań. Mamy drugą najmniejszą liczbę mieszkań w przeliczeniu na liczbę mieszkańców w UE. Żeby osiągnąć średnią unijną, potrzebowalibyśmy w Polsce jeszcze od 4 do 5 mln mieszkań. Jeśli mamy do czynienia z deficytem jakiegoś towaru na rynku, to w konsekwencji staje się on coraz droższy. Dokładnie z tym spotykamy się w Polsce. A jeśli coś jest drogie, to też mało dostępne, w szczególności dla młodych. I jak pokazuję na danych, ceny kupna mieszkań w Polsce są wysokie, a ceny najmu mieszkań są już horrendalnie wysokie.
Przedruk za Klubem Jagiellońskim.